II.

Dzików za pańszczyzny. Wygląd wsi w czasie popańszczyźnianym. Domy mieszkalne. Sprzęty domowe i naczynia kuchenne. Pierwszy zegar. Pościel. Opał. Oświetlenie. Ubiór. Włosy. Pranie. Pożywienie. Studnie.

Dzików za czasów pańszczyźnianych należał do dominjum czyli do państwa dzikowskiego. Państwo to było z dawna własnością hrabiów Tarnowskich, którzy główną swoją siedzibę mieli w zamku w Dzikowie. Prócz Dzikowa należały do tego państwa następujące wsie okoliczne: Miechocin, Zakrzów, Sielec, Wielowieś, Trześń, Sobów, Furmany, Żupawa, Jeziórko, Tarnowska Wola, Dęba, Rozalin.

Przy ostatku pańszczyzny wszystkich numerów czyli domów było w Dzikowie 42, tj. 12 kmieci, 23 zagrodników, 7 komorników.

Kmiecie mieli po 18 morgów gruntu i odrabiali pańszczyznę po sześć dni w tygodniu zaprzęgiem, tj. końmi albo wołami i narzędziami rolniczemi: wozem, pługiem, bronami, radłem itd. Dlatego prócz pastwiska gromadzkiego dla wszystkiego bydła w gminie, kmiecie posiadali dla koni i wołów osobne pastwisko około 50 morgów pod Zwierzyńcem i 6  morgów nad Wisłą, t. zw. »Żydowskie krzaki« dla trzech kmieciów z przysiołka Podłęże. Zagrodnicy mieli 6-morgowe zagrody i z tego odrabiali pańszczyznę po 3 dni w tygodniu pieszo, swojemi narzędziami ręcznemi: cepami, sierpami, motyką, rydlem itp. Komornicy, czyli chałupnicy posiadali tylko chałupy, nie byli obowiązani do żadnej robocizny pańszczyźnianej. Chodzili oni na zarobek do gospodarzy, którzy byli zajęci odrabianiem pańszczyzny i swego czasem nie mogli obrobić. Rozkaz wydawał ekonom dziś na jutro, a ogłaszał polowy, z czym kto ma przyjechać względnie przyjść do roboty.

Jak starsi mówili, którzy pańszczyznę odrabiali i zapamiętali, to nie trzeba większej kary na ludzi, jak była pańszczyzna, że człowiek gorzej wtedy był traktowany niż teraz to bydlę, które jest uparte. Bili w polu i w domu za lada bagatelę tak, że tego, co od starszych ludzi słyszałem, opisać nawet nie można i jest to wprost nie do uwierzenia, jak się nad ludem pastwili.

Każdy gospodarz musiał przedewszystkiem we dworze swoją powinność odrobić, zaprzęgiem lub pieszo, a dopiero prawie nocami swój grunt obrabiał, obsiewał i plon z niego zbierał. Nie było wymówki, że ma w domu pilną robotę, bo jak nie wyszedł do odrobienia pańszczyzny, przychodził zaraz polowy, a gdy np. zastał gospodynię przy gotowaniu, to konewką ogień zalewał, w zimie okna i drzwi od domu poodejmował itp.

A gdy takie kary nie pomagały i nie miał kto pańszczyzny odrabiać, to przyjechał ekonom z polowymi i wyrzucili chłopa na drogę z domu i gruntu, a na jego miejsce innego obsadzili. I nie było się do kogo użalić i rekursu od tego, bo takie było prawo zwyczajowe i właścicielem wszystkiego był dziedzic, do niego należała ziemia, woda, nawet wiatr, bo np. młyny, poruszane wiatrem (wiatraki), mógł tylko właściciel dworu budować.

Dopiero, gdy wszystkie powinności były odrobione, chłop mógł sobie zaśpiewać:

„Nie boję się pana ani okunoma,
Odrobiłem pańskie, mogę siedzieć doma”.

W Dzikowie sami hrabstwo uchodzili za dobrych i ludzkich, jednakże nikt nie odważył się iść do zamku ze skargą na służbę dworską, bo ci by się wymówili, a skarżącemu tak potem dokuczyli, żeby mu się na zawsze odechciało szukać sprawiedliwości. Uciekać zaś nie było gdzie, bo gdzieindziej nie było lepiej, ale chyba gorzej.

***

Jak ja już zapamiętałem, koło r. 1860 było w Dzikowie wszystkiego koło 70 numerów czyli domów, wszystkie z wyglądu zewnętrznego do siebie podobne, stały przy samej drodze i tyłem do drogi. O ile były zagajone, to drzewami dzikiemi: dębami, wiązami, lipami, itp., które po większej części wyrastały z »korzenia«, bez wiedzy i starania się o to gospodarza.

Podwórza ogrodzone były płotami z chróstu wierzbowego albo t. zw. »dronkami«, t. j. materiałem dartym, czyli łupanym, z drzewa sosnowego lub świerkowego albo wreszcie w dwie, trzy lub cztery poziome żerdzie. Nawet ogród zamkowy ogrodzony był wysokim płotem chróścianym, który co rok poprawiano i dopiero koło r. 1880 zastąpiono obecnym ogrodzeniem murowanym lub ostrokołem. Grodzenie ostrokołem, dziś tak rozpowszechnione, nie było wówczas znane.

Na gminę Dzików składało się kilka oddzielnych części mających swoje nazwy a mianowicie: Połać, Piaski, Nadole i przysiołek Podłęże.

Cała wieś miała wygląd staroświecki, zgoła niepodobny do tego jaki obecnie przedstawia. Od tego też czasu w ciągu kilku dziesiątków lat ogromnie się rozrosła, do czego w znacznej mierze przyczyniło się to, że leży pod bokiem Tarnobrzega, nie ustającego w rozwoju, tak że obecnie jest w Dzikowie cztery razy więcej domów, niż koło r. 1880.

***

Dom mieszkalny gospodarza czy komornika składał się z jednej tylko izby mieszkalnej, przytem z dużej sieni i komory, a gospodarz posiadał nadto stajnie na konie, krowy, świnie i stodołę.

Wszystkie zabudowania włościańskie wznoszone były z drzewa okrągłego, tak, jak rosło w lesie, mało co ociosanego. Węgły wystawały prawie na pół metra, tak że gdy później drzewo zdrożało, to węgły te obrzynano na opał, a niektórzy robili to celem nadania domowi zgrabniejszego wyglądu.

Po wsiach okolicznych, zwłaszcza dalszych od Wisły, osiadłych w lasach na gruntach piasczystych, były jeszcze prawie wyłącznie chałupy dymne, w których paliło się na tak zwanej »babce«, t. j. na słupie ulepionym z gliny, a dym rozchodził się po całej izbie i drzwiami wydobywał się do sieni, a stąd na strych. W czasie palenia izba musiała być otwarta, a ludzie siedzieli nisko przy ziemi lub chodzili chyłkiem, bo inaczej dławił ich dym. Ściany były okopcone (nigdy nie bielone), ludzie czarni i przesiąknięci dymem.

W Dzikowie były już wtedy przeważnie kominy wyprowadzone na dach, ale ulepione były z gliny, zarobionej ze słomą. Były też i ówdzie kominy urządzone z wypróchniałego pnia drzewnego, obrzuconego gliną. Pierwsze kominy murowane z cegły zaczęły nastawać u chłopów dopiero około roku 1870, równocześnie z blachami kuchennemi, rozpowszechnionemi obecnie, służącemi do gotowania.

Na razie w Dzikowie znane było tylko palenie »na kominie«, przy czym garnki ze strawą do gotowania przystawiane były do ognia albo stawiane wśród ognia, jeśli się chciało gotowanie przyśpieszyć, a tu i ówdzie były w tym celu używane dymarki, czyli żelazne podstawki pod garnki.

Prócz tego w każdej izbie znajdował się piec chlebowy tak duży, że można w nim było upiec chleb z pół korca mąki naraz, i piec do ogrzewania, do którego paliwo nakładało się z sieni przez długą szyję czyli tzw. »grubę«. Piece te budowane były z cegły surowej, nie palonej i zajmowały dużo miejsca w izbie, a sklepienie pieca chlebowego — »nalepa« i pieca do ogrzewania — »wierzchnica« było razem tak obszerne, że mogło spać na nim czworo ludzi. Sypiały tam też stale, zwłaszcza zimą, dzieci i dziewka służąca, a także każdy z domowników, ilekroć czuł się niezdrowym, i zbierały go dreszcze, wyłaził na piec, żeby tam się wyleżeć i wygrzać. Między piecami a ścianą był znaczny odstęp, i stanowiło to tak zwany »zapiecek«, gdzie także zwyczajnie sypiały dzieci.

***

Urządzenie wewnętrzne domu było bardzo proste. Na sprzęty domowe składały się: stół, który zresztą nie w każdym był domu, parę ławek, skrzynie, służące zamiast szaf, i łóżka albo wyrka, a prócz tego stały w izbie żarna do mielenia zboża, stępa do tłuczenia kaszy jaglanej, pęcaku, siemienia na olej i pniak do rąbania drzewa. Wszystkie sprzęty były ociosane tylko siekierą bez hebla. Tylko obrazami obwieszone były wszystkie ściany dokoła, — w tem się bardzo kochali. Ściany były bielone raz do roku, najczęściej na Wielkanoc.

W każdej izbie znajdowały się też dwie belki pod powałą, czyli t. zw. »polednia«, a suszyło się na niej drzewo na opał, nadto len i konopie i leżały bochenki chleba. Podłogi nigdzie nie było, chyba we dworze. Gdy się krowa w zimie ocieliła, to ją sprowadzali do izby, żeby miała ciepło.

Do gotowania służyły głównie duże garnki gliniane. Później dopiero, mniej więcej równocześnie z blachami żelaznemi, zaczęły się więcej rozpowszechniać t. zw. »żelaźniaki« i kociołki (sprowadzane, jak wszelkie żelaza, z Tarnowa) nie polewane, służące do gotowania dla świń. Miski, dzbanki, donice były gliniane. Łyżki były tylko drewniane, znacznie większe od obecnie używanych metalowych.

***

Zegara w całej wsi nie było. W każdym domu natomiast musiał być kogut, który głośnem pianiem w sieni oznajmiał zimą czas do wstawania. A piał on z nadzwyczajną regularnością, pierwszy raz na północek, drugi raz koło drugiej godziny, trzeci raz koło czwartej, czyli »do dnia«, — pilnowała zaś piania tego najwięcej gospodyni, która budziła domowników już za drugim, a najpóźniej za trzecim pianiem. Prócz tego wychodzili gospodarze na dwór i rozpoznawali po gwiazdach, jak rychło dzień będzie.

Mnie już na początku gospodarowania uprzykrzyło się to wychodzenie w zimie na dwór i śledzenie po gwiazdach, jak prędko wstać; kogut nieraz się pomylił, bo zapiał na północek, a myślało się, że to już drugie lub trzecie pianie, — postanowiłem więc kupić zegar do domu. Żeby się zaś nie narażać z tego powodu na przycinki ze strony sąsiadów, — zegar bowiem wówczas uważany był za wielkie dziwo i zbytek, — porozumieliśmy się z żoną, żeby przynajmniej przez jakiś czas ukrywać go przed ludźmi. Poszliśmy oboje do zegarmistrza w Tarnobrzegu i wybraliśmy zegar za 4 reńskie z nadmienieniem, że zegarmistrz ma go przynieść do domu wieczór i zawiesić na ścianie.

Tak się też stało. Rzecz jednak zaraz się wydała, bo dzieci, bawiąc się na drodze pod ścianami naszego domu, posłyszały wydzwanianie godzin. Zrobiły alarm i w mig po całej wsi poszła wiadomość: „U Słomki, zegar!”. Niebawem mieliśmy pełno dzieci pod oknem, przychodziły pod okna i przysłuchiwały się cykaniu zegara. Powoli przychodzili i starsi sąsiedzi, oglądali zegar i dziwili się, że mogłem wydać aż 4 reńskie, a ten i ów przygadywał, że bawię się w »pana«.

Później bliżsi sąsiedzi, jeżeli który miał gdzie iść lub jechać, przychodzili i za dnia i w nocy pytać się przez okno, która godzina. Z czasem każdy przyszedł do przekonania, że zegar to sprzęt w domu bardzo użyteczny, a dziś nie ma już domu w Dzikowie, żeby w nim zegara nie było, rozpowszechniły się też między chłopami kieszonkowe zegarki.

***

Pierzyny i poduszki były dawniej tylko po zamożniejszych i porządniejszych domach chłopskich, a u biedniejszych i zaniedbujących się zupełnie ich nie było i domownicy nakrywali się na noc, stosownie do pory roku, kożuchami, sukmanami lub kamizielami, słowem, tem, w czem za dnia chodzili. Dzieciom i służbie, co sypiali na piecu lub zapiecku i ciepło mieli od pieca wystarczało nakrycie płachtą lub kamizielą. Łóżka po większej części stały z nocy rozbebeszone, co się zresztą i u teraźniejszych gospodyń trafia, jeżeli która niedbała; tylko dbalsze gospodynie zaścielały je na dzień i upodobanie w tem ciągle się podnosiło; ładna pościel stawała się chlubą każdej starannej gospodynie, która, przewietrzając w dni pogodne pierzyny i poduszki, chciała je zarazem pokazać i poszczycić się niemi przez sąsiadami.

***

Drzewo na opał — podobnie jak drzewo budowlane — brali chłopi dzikowscy z lasów w Dębie i Żupawie, należących do dóbr dzikowskich.

Jeszcze w 20 lat po pańszczyźnie tj. do r. 1868 pobierali drzewo z tych lasów — jak za pańszczyzny — bezpłatnie, mianowicie mogli brać gałęzie suche, spadłe albo pozostałe ze ściętych drzew, nadto cienkie podsuszki, słowem co nie dało się użyć na drzewo sągowe. Brali też z wyrębów grabarkę, tj. drobne gałązki, trzaski, szyszki, czem palili w piecach na ciepło.

Ale drzewo to wydawane było w ciągu tygodnia w oznaczone dnie, trzeba go było szukać i zbierać w lesie, żeby naładować furę. Na furę zaś niewiele dało się ułożyć, gdyż wozy były kiepskie, droga ciężka i wynosiła 2–3 mil, konie słabsze niż dzisiejsze, bo nie dostawały owsa, więc taka fura opału wystarczała mniej więcej na dwa tygodnie i do roku trza było około 25 razy jeździć po drzewo do lasu. Dziś wprawdzie płaci się za drzewo, ale zajeżdża się w lesie do gotowego sąga i można dobrą furę naładować, a grabarki np. nie chciałby pewnie nikt dzisiaj zadarmo brać i odbywać po nią tak dalekiej drogi. Teraz też za pieniądze można sobie wybrać odpowiednie drzewo i nie zależy to od łaski pana, czy służby leśnej.

Drzewo budowlane na nowe budynki i poprawienie starych można było otrzymać za kwitem dworskim na przedstawienie gminy, że drzewo jest rzeczywiście potrzebne.

W roku 1868 gmina straciła ten serwitut lasowy czyli prawo do poboru drzewa opałowego i budowlanego w lasach dworskich, — otrzymała natomiast 23 morgi lasu w Dęby na własność. W rzeczywistości na zniesieniu tego serwitutu nic tak dalece nie straciła, zawsze coś zyskała na własność, bo przedtem wszystko było pańskie.

***

Świecili w domu szczypami smolnemi, które paliły się na kominku zwanym »świecznikiem« umyślnie na to urządzonym, przytem znane też były proste kaganki do świecenia oliwą. Pamiętam, jak raz dziadek Gierczyk, jeżdżąc po drzewo do lasu, przywiózł z Dęby pniaka smolnego i dużo uciechy narobił, że szczyp do świecenia na długo starczy. »Dosyć — mówił — naszukałem się po lesie i ledwie tego smolnego pniaka zdybałem, ale czem wy, moje dzieci, będzieta kiedyś świecić, skoro lasy się umykają, i coraz trudniej o smolny kawałek drzewa?”.

Ogień rozniecali zapomocą krzesiwa i hubki, a ponieważ to wykrzesanie ognia zadawało dużo trudności, więc gospodynie starały się przechowywać ogień w popiele, nawet z jednego dnia na drugi. Jeśli zaś zupełnie wygasł, co zdarzało się często, to wstawszy do dnia, wyglądały u kogo się już świeci i tam posyłały »po ogień«. Kto był po to wysłany, brał do garnka żarzące się węgle i, nakrywszy je pokrywką, żeby po drodze ognia nie zapuścić, śpieszył zaraz z powrotem do domu. Stąd poszło przysłowie »wpadł, jak po ogień«, jeżeli się mówi o kimś, że w odwiedzinach krótko zabawił.

Dopiero koło roku 1860 rozpowszechniły się więcej zapałki, a prawie równocześnie wchodziło w użycie oświetlenie naftowe. Ale nim się rozpowszechniły dzisiejsze lampy, przez długi czas znane były tylko t. zw. »knoptki« albo »gajsówki« małe, bez szkiełka i dające jeszcze światło tak słabe, że w izbie można było przy nem rozpoznać tylko grubsze przedmioty.

***

Strój nosili, jaki sobie każdy sam w domu sporządził.

Odświętny strój mężczyzny składał się w lecie z koszuli, wypuszczonej na portki prawie po kolana, prócz tego z kamizieli.

Kobiety i dziewczęta na koszule przywdziewały w lecie także kamizielę albo zarzucały tylko ochtuskę; fartuchy, i zapaski nosiły również z domowego płótna. Na głowie mężatki nosiły czapki kolorowe z materjału sklepowego, zawiązując na nich niekiedy chustkę zwłaszcza, jeżeli czapka była już stara i podniszczona. Dziewczęta szły na wesela z odkrytemi głowami, mając włosy splecione w warkocze, spadające na plecy, przystrojone wstążkami, różą, barwnikiem i różnemi kwiatami.

W zimie mężczyźni wdziewali do kościoła kożuch i na to kamizielę, na wesela zaś, na większą paradę mieli zwykle sukmany z białego sukna, podobne do krakowskich. W ogóle na wesela wszyscy starali się lepiej ubierać niż do kościoła, jak zresztą i obecnie bywa.

Jako nakrycie głowy służyły białe sukienne okrągłe magierki, a starsi i poważniejsi miewali czarne barankowe czapki, podszyte białym barankiem, z tyłu spinane siwą wstążką, wysokie i dużych rozmiarów, pochodzące z za Wisły, później wyrabiane też przez żyda w Tarnobrzegu, były one drogie, w cenie 6–7 reńskich. Potem rozpowszechniły się czapki baranie, mniejsze i tańsze, w cenie około 2 r., noszone do dzisiaj.

Mężczyźni opasywali się zawsze pasami. Starsi miewali jeszcze pasy szerokie, więcej niż 6 cali, ze skórki cielęcej, wyprawionej na czerwono, złożonej podwójnie i zszytej górnym brzegiem. W pasach tych nosili pieniądze; przy wyjmowaniu pieniędzy odpasywali się i wytrząsali je otworem, pozostawionym w górnym brzegu. Młodsi gospodarze i kawalerowie nosili pasy węższe, zwane też krakowskimi, koloru czarnego, białego lub żółtego. Były one zazwyczaj tak długie, że można się było otoczyć dwa razy, przyozdobione guzikami i kółkami mosiężnemi, które w czasie tańca brzęczały. O tych pasach była śpiewka:

Krakowiaczek ci ja, przyznajcie mi tego,
Siedemdziesiąt kółek u pasika mego,
Siedemdziesiąt kółek ze samych obręczy,
Porachuj dziewczyno, może będzie więcej.

Równocześnie rozpowszechniały się pasy czarne lakierowane, tak szerokie, jak krakowskie, a dłuższe jeszcze niż tamte. Przynosili je flisacy z Gdańska, płacąc za nie reński do półtora reńskiego.

Buty były szyte dratwą i pierwsze buty »na kołkach« czyli zbijane kołeczkami szewskimi, budziły na razie wielki dziw u ludzi. Najwięcej były rozpowszechnione t. zw. majdańskie, tj. kupowane w Majdanie kolbuszowskim, a płacili za nie stosownie do wielkości od 2 do 4 reńskich. Kto chciał mieć nieco lepiej uszyte i z lepszego materjału, zamawiał je u szewców w Tarnobrzegu. Ale prawie trzecia część ludności chodziła jeszcze w chodakach skórzanych, przerabianych ze starych cholew, a po wsiach lasowskich prawie wszyscy nosili takie chodaki lub z łyka, czyli kory drzewnej, najczęściej lipowej. A ponieważ chodaki lipowe były bardzo nietrwałe, więc mówili żartem, że Lasowiak, idąc na wesele, ma na zapas do tańca kilka par chodaków za pasem.

W dni powszednie pracowali w takiem samem odzieniu, tylko w starszem już, zawalanem i podniszczonem.

Na ubraniach białych, zwłaszcza kobiecych, były różne kolorowe wyszycia; to lubili i na ten ubiór zwracali większą uwagę, na którym były wyszyte ładniejsze wzory. Koszule były wyszywane na kołnierzach, na piersiach, na rękawach, — fartuchy i zapaski u dołu, były też wyszywane chusteczki na głowę i ochtuski. Robiły to szwaczki po wsiach, a która umiała wymyślać ładne desenie, do tej nieśli robotę z całej okolicy.

Zresztą do przybrania stroju tak kobiecego, jak i męskiego służyły najwięcej wstążki i tasiemki różnego koloru, używane też do spinania, np. pod szyją zamiast guzików, które mało były rozpowszechnione. Największą jednak ozdobą u kobiet były korale, a im która była bogatsza, tem więcej ich miała, a na uroczyste występy dopożyczała sobie jeszcze od drugich. Na to był największy wydatek, bo korale kosztowały kilkadziesiąt i do stu reńskich, toteż godzili na nie najwięcej złodzieje.

Koło r. 1860 i później jeszcze ubierano się tak w lecie, jak w zimie, i odświętnie, i w dnie powszednie przeważnie na biało, i kolor biały w odzieniu z domowego płótna najwięcej panował, — ale strojniejsze kobiety i dziewki przywdziewały już spódnice i zapaski kolorowe ze sklepowych materjałów, nadto sklepowe chustki, chusteczki, gorsetki, a mężczyźni spodnie i kamizelki sukienne siwe, na ciepło. Już matka moja miała takie stroje i kilka młodszych kobiet w Dzikowie.

Następnie ubiory ze sklepowych materjałów rozpowszechniały się coraz więcej, a koło r. 1870 przyjęła się już dobrze nowa moda. Niektóre kobiety miewały po 20 i więcej sklepowych spódnic, zapasek, chustek, czapek, — jedna nad drugą starała się modniej ubrać i na każde święto czy wesele wystroić się inaczej, a upodobania i gusta w tym względzie zaspokajały sklepiki żydowskie w Tarnobrzegu, których coraz więcej przybywało.

Była też moda, że kobiety wdziewały po kilka spódnic, po 5 i 6, na wierzch najładniejszą, a właściwie najnowszą, i koszulę miały na sobie nie jedną. Zaszczytem było, gdy kobieta wyglądała w sobie szeroka i tęga, gdy gospodyni ledwie we drzwi się zmieściła. Później nastała moda ściskać się i kobiety starały się być cienkie w pasie.

Z wyrobu czapek kobiecych słynęła w okolicy najwięcej Kokoszczyna1 z Sielca, która zamówienia na nie przyjmowała w mieście na jarmarku lub w niedziele przed kościołem i tu je też rozdawała oczekującym na nie kobietom. Czapki te były robione z tektury i obszywane płótnem kolorowem. Z formy podobne były do infuły biskupiej, tylko były niższe. Niektóre kobiety miewały po kilkadziesiąt takich czapek, w różne prążki, kwiatki i przeróżnego koloru, płacąc za nie od kilku szóstek do reńskiego i więcej.

Koło roku 1875 zaczęły nastawać kaftaniki kobiece i bluzki męskie ze sklepowych materjałów, słowem strój krótki, ale zawsze utrzymywała się wiejska moda.

Bieliznę i wogóle całe odzienie nazywali »smatami« lub »wdziewkami«.

***

Włosy nosili mężczyźni od małego chłopaka długie, spadające na kark. Dziewczęta do swojego wesela splatały jeden lub dwa warkocze, które w czasie czepin ucięte, przechowywały na pamiątkę w skrzyni same lub ich matki, albo sprzedawały Żydówkom za kilka szóstek. Mężatki więc nosiły włosy przystrzygane, podobnie jak mężczyźni.

Rozdzielali je przez środek głowy, a tak niektórzy mężczyźni, jak i kobiety i dziewki, przystrzygali je sobie nad czołem, robiąc w ten sposób grzywkę, czyli t. zw. »angielczyk«, co było uważane za modne.

Czesali się zwyczajnie tylko na niedzielę i święta, i dbały o to najwięcej jeszcze dziewczęta, na dni powszednie zaś wystarczało pogładzenie włosów ręką.

Co do zarostu twarzy, to wąsy przystrzygali albo zupełnie golili, brody zaś zawsze golili. Brzytwy przynosili oryle i każdy golił się sam w domu.

***

Pranie odbywało się zwyczajnie co tydzień, bo bielizny było szczupło, zmieniali ją zwyczajnie w niedzielę rano. Bielizna i w ogóle wszystkie »smaty« były do prania najpierw zamoczone na noc w dużych cebrach, następnie z pierwszego brudu były przepierane w sadzawce lub przy innej wodzie poza domem. Potem układali je w polewanicy na wysokich trzech nogach, czyli t. zw. »tryfusie«, posypując warstwami cieniutko popiołem z twardego drzewa, i polewali gorącym ługiem, otrzymanym z zaparzonego popiołu. Ług przeciekał przez wszystkie warstwy bielizny i sączył się dziurką, znajdującą się w dnie polewanicy do cebrzyka, pod nią ustawionego, skąd go wybierali i znowu zagotowywali do dalszego polewania, które trwało kilka godzin, dopóki się bielizna nie rozparzył i nie rozgotowała. Żeby to przyśpieszyć, kładli do polewanicy żelazo lub kamień rozpalony do czerwoności i po zalaniu wrzącym ługiem nakrywali ją denkiem. Z tak wyparzoną bielizną szły znowu kobiety do wody, zawsze we dwie, bo jednej trudno było grube »smaty«, naprzykład kamiziele, wyżymać, i prały je na biało. Pranie więc było dokładne i »smaty« po wypraniu i wysuszeniu na słońcu miały przyjemny zapach.

Krochmal przyrządzany był w domu z mąki żytniej lub pszennej, zagotowanej i rozbitej w wodzie, wyglądał jak barszcz gęsto podbity i do krochmalenia był rozcieńczany ciepłą wodą.

Prasowanie nie było znane, tylko maglowanie, do czego w każdym domu znajdowała się maglownica i wałek roboty domowej. Wymaglowane »smaty« odświętne składane były w wałki i układane w skrzynie.

***

Co do artykułów spożywczych, to prócz soli i trunków nic prawie w sklepie nie kupowali. Ludność wsiowa żywiła się tem, co sobie sama na swoim gruncie posiała i posadziła. Ziemniaki, groch, bób, kasza, kapusta, barszcz, a przy tem chleb, to była zwyczajna strawa na śniadania, obiady i kolacje.

Placki na największe doroczne święta przyrządzali ze swojej mąki, zmielonej w żarnach albo też w młynie, t. zw. pytlowanej; w sklepie wsiowi mąki wcale nie kupowali. Mięsa bydlęcego cały rok gospodarz nie jadł, chyba że był majętny, to kupił mięsa na święta Godne i Wielkanocne, i jak był chory, — chociaż było tanie: funt po 6 grajcarów.

Nie było też w zwyczaju, ażeby gospodyni zarżnęła kurę lub usmażyła jaj na spożycie domowe; pierwsze i drugie było rzadkością. Jajka były używane prawie tylko na święta Wielkanocne albo dla chorych, albo usmażyła ich gospodyni na przyjęcie gościa, np. księdza, gdy chodził po kolędzie, uważając to za najlepsze przyjęcie i uraczenie. Gospodyni wolała wszystko spieniężyć i soli za to kupić, mówiąc, że jak jest sól w domu, to zdaje się, że już niczego nie brakuje. Na przyrządzenie lepszego wiktu żałowali tak wydatku, jak i czasu i gospodyni zawsze mówiła: »Bede ta wymyślać, grymasy robić i czas tracić«. Ale poza najprostszą strawą nie potrafiła »grymasów« innych przyrządzić.

Spożywali też wiele ryb, więcej niż obecnie, a łowili je w wodach stojących na pastwiskach i łąkach. Rozpowszechnione były karasie, linki, szczupaki. Jedli je gotowane.

Najwięcej jednak było piskorzów, a szczególniej po wsiach lasowskich, w tamtejszych wodach bagnistych. Łapali je w ciągu całego roku, szczególniej w zimie, zastawiając pod lodem t. zw. »wirski«, plecione z wikliny, z grochowiną wewnątrz na przynętę; w ten sposób łapali je masami. Złapane nabijali żywcem na patyki czyli rożny, i wędzili, ażeby nie podpadały zepsuciu. W takim stanie sprzedawali je chłopi na targach, nosząc na brzemieniu lub w opałkach. Funt można było kupić za parę centów. Dawali je najwięcej do barszczu, jak kiełbasę. Było to smaczne i pożywne jedzenie, ikrą można się było najeść jak kaszą.

Zbierali też więcej niż obecnie grzybów, mianowicie: prawdziwe, maślaki, rydze, kurki i spożywali je najwięcej gotowane z kaszą, albo też suszyli i takie dawali do barszczu w poście.

Potrawy maścili zwyczajnie starą słoniną lub starem sadłem, żeby omasta była »czujna« i nie trza jej było dużo dokładać. Każdy mniejszy lub większy gospodarz starał się zabić na swoją potrzebę karmika, gdyż z tego była omasta do wszystkich potraw domowych. Zamożniejszy gospodarz zabijał w roku dwa lub trzy karmiki, mniej zamożni dwie sztuki lub jednę — i przeważnie bili w zimie. Zresztą maścili masłem, a w poście wszystkie potrawy maszczone były olejem, najczęściej konopnym lub lnianym.

Z przypraw najpospolitsze były: mięta suszona i skruszona do gomółek; kminek, który sypali do kapusty, do ciasta chlebowego, a szczególniej po wierzchu chleba; koper krajany, używany w lecie razem z liśćmi burakowemi do barszczu i kiełbas; pietruszka do zupy ziemniaczanej czyli do ziemniaków na rzadko; wreszcie pieprz, używany do wódki, kiełbas, twarogu, gomółek, do barszczu, zupy ziemniaczanej i t. p.

Jak byłem przy rodzicach i dziadkach i przez jakie 30 lat, gdy na swoją rękę gospodarzyłem, śniadania, obiady i wieczerze na wsi były następujące:

Na śniadanie bywał zawsze barszcz i do barszczu chleb żytni razowy. Jeżeli gospodarz miał na tyle ziemniaków, to na drugie były zawsze ziemniaki maszczone albo tylko osolone; jak było chleba mało, to zastępowali go do barszczu ziemniakami.

Obiad składał się zwykle z dwóch potraw, z których pierwszą bywała zawsze kapusta, zasypana kaszą, drugą, kasza jaglana lub jęczmienna z mlekiem albo maszczona, albo dla odmiany drugą potrawę stanowiły czasem kluski, paluchy z mąki żytniej lub pszenicznej grubej, w domu w żarnach zmielonej, z mlekiem albo maszczone, a czasem pierogi z serem, a w poście z makuchem.

Wieczerza była podobna jak śniadanie.

Podwieczorki i podśniadki było zwyczajem dawać od św. Jana do św. Michała, ale tylko robotnikom do żniwa i kosy. Taki podśniadek czy podwieczorek składał się z kieliszka wódki, kromki chleba, do chleba była słonina lub masło, ser albo twaróg. Podwieczorki dawali też pastuchom pędzącym bydło na pastwisko, jak również dostawali oni do torby śniadanie i jedli je na pastwisku.

Był też zwyczaj, że do śniadania, obiadu i wieczerzy zasiadali wszyscy razem, ile było osób w domu: gospodarz, dzieci i sługi i jedli z jednej miski w ten sposób, że miska stała na ławie, stołku lub pieńku na środku izby, a wszyscy otaczali ją dokoła, przyczem starsi zwyczajnie siedzieli, a młodsi stali. Jeżeli zaś rodzina była liczniejsza, to jedni przez drugich z daleka do miski sięgali. Przed jedzeniem uwijano się, żeby złapać jak największą łyżkę. Jedynie gospodyni nie mogła jeść razem, bo ciągle dodawała do miski strawy, a jak jedli barszcz, to gospodarz lub starszy parobek był w kłopocie, bo musiał wszystkim chleb do barszczu drobić, a sam miał tyle czasu na jedzenie, jak przestał drobić. Toteż drobił zwykle wielkie kawałki, żeby mniejsi dłużej się nad niemi zabawiali, a on tymczasem mógł więcej zjeść.

Apetyt u ludzi w owych czasach był nadzwyczaj dobry. Barszczu musiała gospodyni gotować tyle, ażeby na każdą osobę mniejszą czy większą wychodziło przeciętnie co najmniej pół litry, chleb piekło się zwyczajnie co tydzień z pół korca żytniej mąki. Ziemniaków czy kapusty wystarczyłoby obecnie dla pięciu, co wtedy zjadał jeden.

Kawa, herbata, cukier, ryż rodzynki, migdały, pomarańcze, cytryny, dziś sprzedawane w każdym sklepiku z artykułami spożywczymi, przeważnie nie były znane na wsi. Na razie były tylko w sklepie u Engelberga i Giżyńskiego w Tarnobrzegu.

Kawa i herbata, jeżeli była używana, to tylko na wielkie święta: Bożego Narodzenia i Wielkanoc. Gdy coś ziarenek kawy po tych świętach zostało, zawijali je i przechowywali do następnych świąt. Gospodynie w Dzikowie nauczyły się jej gotować od kucharek pańskich w Tarnobrzegu i jedna od drugiej. Na dalszych wsiach od miasta dłużej nie było znaną i z tych czasów pochodzi następujące opowiadanie: Kobieta jedna chciała się postawić na przyjęcie księdza, który z organistą miał jeździć po kolendzie a ponieważ słyszała, że księża i panowie najwięcej kawę piją, więc postanowiła go tem uraczyć. Kupiła kawy, ale przyrządziła tak, że wsypała całe ziarna do mleka i gotowała, żeby ziarna zmiękły. Gdy ksiądz przyszedł, wlała mleko z kawą na miskę i postawiła na stole, a ponieważ ziarna kawy tonęły w mleku, wyjaśniała: »Niech jegomość zamieszają, bo kawa jest na spodzie«. Dopiero ją ksiądz pouczył, jak się kawę gotuje.

***

Studnie były drewniane i przeważnie tak liche, że ledwie konewka mogła się do studni zmieścić; był to poprostu dołek, wykopany na wodę, z którego każdy czerpał swoją konewką. Jak zapamiętałem, w Dzikowie na obejściach gospodarskich było wszystkiego trzy, może cztery studnie, z których cała gmina wodę czerpała, a również tak było w sąsiednich wsiach: w Miechocinie, Kajmowie, Machowie, Zakrzowie, nie było tam więcej, jak po dwie, trzy studnie.

Gospodarz mający studnię u siebie, miał z tego powodu dosyć kłopotu, bo drudzy pędzili dniem i nocą na jego obejście konie i bydło do pojenia, a także brali wodę do picia dla ludzi.

Gdy było sucho i wody mniej, to do takich studzien nocami się skradali, żeby wody czerpać, a sam właściciel studni musiał się wieczór w wodę zaopatrywać, żeby mieć na drugi dzień rano na swoje potrzeby, bo gdy wstał później, już wody dla niego zabrakło; niektórzy zamykali studnie na noc przed sąsiadami. Jeżeli zaś w studni wody zupełnie zabrakło, lub blisko jej we wsi nie było, gospodarze wyszukiwali źródła wodne za wsią, kopali tam dołek na ściek wody i stamtąd ją nosili lub wozili.

A cała ta bieda z wodą stąd pochodziła, że chłopi nie mieli zwyczaju kopać studzien. Jak jeden w gminie, kopiąc studnię, na źródło nie natrafił i wody nie dostał, to już długie lata opowiadali sobie o tem legendy i ojciec przekazywał to w spuściźnie synowi, że ten a ten wybierał studnię i do wody się nie dobrał, zatem już w tej stronie źródła nie znajdzie.

Pamiętam, gdy żeniłem się w r. 1861 w Machowie, teść w te słowa żalił się przede mną: »Moje dziecko, wszystkoby w naszym Machowie uszło i byłoby dobrze, ale najgorzej z wodą: jedna studnia u Sawarskiego nie może wody nastarczyć, dzieci po nocach muszą chodzić za wodą, nadźwigają się i namęczą; u Garbosia przed paru laty chcieli wybrać studnię, wykopali dół głęboki, ale wody nie było i musieli nazad zawalić«.

Tak samo narzekali w Dzikowie. A dziś tak w Dzikowie, jak w Machowie i innych wsiach, gdzie dawniej była bieda bez wody, niema prawie zagrody, a nawet komornika, żeby na swojem obejściu studni i wody nie miał, i to mają studnie przeważnie betonowe, które bez wielkich zachodów i z łatwością dadzą się urządzić i są tańsze a trwalsze, niż drewniane. Dzisiaj we wszystkich wsiach w okolicy wody jest poddostatkiem, a cała tajemnica tej przemiany leży w tem, że obecnie wzięli się do kopania studzien, czego dawniej w myśli nie mieli i nawet tam nie kopali, gdzie woda była blisko pod powierzchnią i łatwo ją można było dostać.


1 Marja Kokoszczyna umarła w r. 1915, przeżywszy około 100 lat. Do końca życia cieszyła się dobrem zdrowiem i wykonywała wszystkie roboty w domu i w polu.