VII.

Wychowanie dzieci. Dzieci na pastwisku. Zahartowanie i siła dawniejszych ludzi. Choroby: kołtun, ograszka, utrącenie, cholera, wszy. Brak przepisów zdrowotnych. Pierwszy szpital. Leczenie. Skon. Pogrzeb. Wiara w strachy, czary, zabobony, gusła. Praktyki religijne. Odpusty. Moralność.

W rodzinach było dużo dzieci. Przeciętnie po 6–7, ale bywało też i po 12–15. Potomstwo uważali za błogosławieństwo Boże, a bezdzietne kobiety za niegodne tego błogosławieństwa i małżeństwa. Kobiety, nie mające potomstwa, czuły się z tego powodu nieszczęśliwe.

Ale też śmiertelność między dziećmi była wielka, bo zaledwie tylko połowa odchowywała się, reszta zaś wymierała najwięcej w niemowlęctwie i w pierwszych latach życia wskutek niedostatecznej opieki i nieszczęśliwych wypadków, gdy rodzice byli poza domem, w polu, na weselu i t. p., wskutek lichego odżywiania, chorób dziecięcych, złego leczenia i t. p.

Dzieci trzymane były przy piersi zwyczajnie 1½ roku, niekiedy dłużej, bo można było widzieć i dzieci dwuletnie, które biegały za matką i wołały »cycy«. Przy tym dawali też dziecku do ssania t. zw. »mojdę«, t. j., gałganek lniany lub konopny, w który były zawinięte ziemniaki, kasza i t. p., maczane w mleku, a w braku tegoż, n. p. u biednych, w barszczu. Mojdę taką dawali dziecku szczególnie wtedy, gdy matki nie było w domu lub była pracą zajęta, ażeby je od płaczu uspokoić. Służyło to zamiast dzisiejszej flaszki z gumowym smoczkiem, która nie była znana. Prócz tego karmili dzieci z łyżki, przyczem sami najpierw pokarm w ustach przeżuwali i miękczyli.

W domu dziecko spało w kołysce, którą u biednych zastępowały czasem niecki. Jeżeli zaś szli do roboty w polu i brali z sobą dziecko, to umieszczali je tam w płachcie, uwiązanej na drążku, założonym na dwóch sosnkach, wbitych w ziemię. Gdy płachta była duża i dziecko miało nadto coś pościelone, to leżało w niej prosto i wygodnie, ale gdy była mała, to leżało zgięte i mogło zgarbacieć, — więc takie trzymanie dziecka było później zabronione, a nie stosujących się do tego zakazu żandarmi zapisywali na karę. W ten sposób zwyczaj ten ustał i dzisiaj spotyka się go tylko niekiedy po lasach.

W pierwszych miesiącach kąpali dziecko często, dwa razy dziennie, i długo, przylewając w czasie kąpieli ciepłej wody, bo mówili, że w kąpieli dziecko rośnie. Od 4–5 miesięcy kąpali mniej.

Do kąpieli wkładali leszczynę, susz pszczelny i różne zioła, któremi dziecko okładali, ażeby — jak mówili — dziecko nabrało siły i nie miało na ciele wyrzutów. Taką wodę do kąpieli odgrzewali parę razy, dlatego była czarna i cuchnąca.

Nie zmywali dziecku brudu na przodzie głowy, czyli ciemieniu, t. j., w miejscu, gdzie schodzą się kości ciemieniowe z czołową, bo — jak mówili — przez zmywanie i uciskanie ciemienia, które do roku jest miękkie, dziecko mogłoby mieć wadliwą mowę. Dlatego na ciemieniu tworzyła się u dzieci zawsze skorupa brudu, w czem się też wszy lęgły, i co dopiero po roku, gdy ciemię stwardniało, delikatnie zmywali lub sama ta skorupa odpadała.

A chociaż życie takiego niemowlęcia nie upływało w rozkoszach, uważali czasy niemowlęctwa za najlepsze, bo mówili o nich z westchnieniem:

„O Boże mój, Bozicku,
Nie było to, jak przy cycku.
Jeść dali, spać dali —
I płakać nie kazali”.

Dziecko, tak chłopiec, jak i dziewczyna, gdy zaczęło chodzić, nie nosiło żadnego innego okrycia prócz koszuli lnianej lub konopnej,długiej po kostki. Tak było ubierane mniej więcej do 6-go, czasem do 10-go roku życia, w lecie i w zimie, w takiej koszuli chodziło i spało. Nie znało przytem obuwia i nakrycia głowy.

W zimie, gdy takie mniejsze dzieci musiały siedzieć w domu, a były niespokojne i zawadzały na izbie, rodzice wyganiali je »na piec« lub »za piec«. Również ilekroć do domu zeszli się znajomi na pogadankę, albo przyszedł jakiś niecodzienny gość, naprzykład ksiądz po kolędzie albo organista po spisnem, dzieci jak na komendę uciekały »na piec« i stamtąd wyglądały na izbę, przypatrując się ukradkiem przybyłym.

Były one brudne, rozczochrane, o uczesaniu ich bowiem nikt nie myślał, przytem były nieśmiałe i bały się obcych.

Nie było wtedy szkół, więc w wychowaniu nie mogło być mowy o nauce szkolnej. Jednakże rodzice dbali bardzo o to, ażeby dzieci przyzwyczaić zawczasu do pracy, ażeby były pracowite i próżniactwa nie lubili, mówiąc, że gdzie niema roboty, tam niema co jeść i włożyć na siebie, tam jest bieda. Więc dziecko, skoro tylko trochę podrosło, miało jakieś zajęcie, było używane do pasania, do bawienia młodszego rodzeństwa i t. p., i chociaż szkół nie było, nie było tego wałęsania się i brojenia dzieci po drogach, jak się to obecnie widzi. Starsi uważali takie próźniaczenie za złe i dzieci gonili do roboty. U chudobniejszych, gdy nie miały w domu co robić, oddawali je na służbę.

Przyuczali dzieci do robót gospodarskich, jakie sami znali; gdy ojciec był jakimś rzemieślnikiem wsiowym, to i syna tego rzemiosła nauczył. Do innych zawodów, n. p. do handlu, dzieci nie oddawali.

Ojcowie dbali o to, ażeby dzieci, tak chłopaki, jak i dziewczęta, skoro już tak podrosły, że mogły bywać na weselu, ocierały się zawczasu i obznajamiały między ludźmi i umiały się zabawić. Matka miała z tego największą radość, jeżeli córka jej dobrze tańczyła i na weselu miała powodzenie, — jeden ją puszczał, a drugi brał do tańca. Natomiast smutna była, gdy córki do tańca nie brali, gdy ta — jak się mówiło — »siedziała jak kołek, była na weselu, a nie widzieli jej«. Było to dla matki zmartwienie, nie wesele. Również i chłopaka wysoko cenili, jak umiał ładnie hulać, t. j., był dobrym tanecznikiem, mówili, że takiemu nie żal iść na wesele, bo się nacieszy i nabawi.

Młodzi znali wobec starszych uszanowanie. Za wielkie przestępstwo uważali, jakby się był ktoś z młodych: pastuch, parobczak czy dziewucha odważył starszego wiekiem obrazić, znieważyć, — co obecnie uchodzi często bezkarnie; gdy obrażony młodszego doraźnie ukarał, na przykład wymierzył mu policzek, to zaraz drudzy obecni przy tem lub ojcowie młodego wpływali na niego, aby starszego natychmiast przeprosił; — musiał go w rękę pocałować, uchwycić za nogi, bo inaczej czekała go większa kara. Nigdy też nikt z młodzieży nie poważył się wobec rodziców i w ogóle starszych wziąć do ust papierosa, — nawet parobczak już pod wąsem, dopóki nie wyszedł spod opieki rodzicielskiej, jeżeli miał chętkę do palenia, krył się z tem przed ojcami. Prędzej na wódkę pozwalali, niż na papierosy.

A obecnie widzi się, niestety, jak smarkate jeszcze chłopaki zarówno ze starszymi palą papierosy, i dzieci prawie w oczy starszym dym puszczają, jakby dla pokazania, co to już potrafią. I rzadko kto się tem gorszy, i rodzice nie zawsze to karzą, choć palenie tytoniu szkodliwe jest, zwłaszcza dla młodych, którzy dopiero rosną i rozwijają się.

***

Od 6-go do 12-go, a niekiedy do 15-go roku życia spędzały dzieci latem przeważnie na pastwisku, pasając gęsi, trzodę, krowy, konie.

Na pastwisku więc zbierało się tyle dzieci, ile było gospodarstw we wsi, bo tylko niektórzy komornicy, nie mający kawałka pola, bydła nie chowali. Wyjątkowo tylko, jeżeli pastuch był użyty do roboty w domu lub zasłabł, wyganiali bydło do obcego pastucha za wynagrodzeniem dziennem 2 do 4 grajcarów, stosownie do ilości bydła. Wysyłali za bydłem więcej chłopaków, i jeżeli w domu był chłopiec i dziewczyna zdatni do pasania, to pasał chłopiec, dziewczyna zaś zostawała w domu do pomocy matce.

Konie i krowy pasały się wówczas w Dzikowie na nadwiślu, »w kępie«, odległej od wsi mniej więcej dwa kilometry, — świnie zaś i gęsi na dwóch bliższych, paromorgowych pastwiskach, »za opustem« i »na rokiciu«. Po zbiorach jesienią pasło się wszystko razem na ścierniskach, rolach, łąkach i na oziminach.

Pasterze »w kępie« zaraz na wiosnę najstarszego spośród siebie obierali wójtem, a także przysiężnych, na podobieństwo, jak było w gminie. Wójt rządził na pastwisku przez całe lato i młodsi musieli go słuchać, bo był mocniejszy i za nieposłuch bił batem. Sam już mało bydło nawracał, tylko wyręczał się młodszymi i wysypiał się dobrze na pastwisku, ale jak była szkoda w polu zrobiona i gospodarz poszkodowany przyszedł do »kępy«, to wójt najczęściej oberwał pałą, bo dał się chwycić na spaniu.

Wypędzając bydło zrana równo ze wschodem słońca, dostawało się do torby z domowego płótna kromkę chleba, a do tego masło lub twaróg z krużliku albo ser i śniadanie to spożywało się na pastwisku. Przy jedzeniu była w zwyczaju »dzielanka«, to jest. każdy dzielił się swoim śniadaniem z innymi i nawzajem był przez nich częstowany, a raczyli się tak albo w całej kupie, albo partjami dobierali się tacy, którzy z domu mieli mniej więcej jednakową wyprawę. Kto by zaś sam jadł na boku, ten jako »samojednik« nie był lubiany i dokuczali mu. Tak samo bywało przy spożywaniu podwieczorków.

Pastuch urozmaicał sobie życie stosownie do pory roku. Na wiosnę chodził za ptakami, i żaden ptak nie ukrył się wtedy ze swem gniazdem. Wybierali jajka wronie, kacze, kuropatwie i inne — i smażyli, jeżeli były czyste. Młode wrony piekli, oblepiwszy w glinie. Najgorsze było to, że niszczyli w ten sposób także pożyteczne ptaki; niejeden znajdował uciechę w tem, jak wybrał z gniazda jajka lub młode, a starsi mało zwracali uwagi na takie psoty. Najwięcej wyszukiwane były gniazda małych ptaszków »rajzów«1, które budują je bardzo sztucznie, jakby z wełny szyte, a zawieszają na gałązce nad wodą w miejscu niedostępnem tak, że gniazdo jest bardzo trudne do zdjęcia. Chodzili za niemi nie tylko chłopaki, ale i starsi, a gospodynie nieraz prosiły pastuchów: »Jakbyś tam zdybał rajzowe gniazdo, to przynieś, dostaniesz parę grajcarów; dobre ono na owinięcie gardła, jakby bolało«.

W lecie, jak tylko zboże zaczęło dojrzewać, pasterze robili »ząbki« na kapelusze słomkowe nie tylko sobie, ale i na sprzedaż.

W czasie żniw i po żniwach, gdy dojrzewały owoce w polach i sadach, zaledwie połowa pastuchów siedziała przy bydle, inni podchodzili do sadów i do pól na rzepę, groch strączkowy i t. p., a następnie dzielili się zdobyczą z tymi, którzy tymczasem pilnowali bydła.

Często na pastwisku robione były »wesela« na podobieństwo prawdziwych wesel: tańce odbywały się przy piszczałce z wierzbiny lub przy skrzypcach o strunach z końskiego włosia, a tak chłopiec, jak i dziewczyna, zazwyczaj już na pastwisku nauczył się tańczyć. Stąd była śpiewka weselna, odnosząca się do dziewczyny, która źle tańczyła:

Czyś bydełka nie pasała,
Żeś tańcować nie umiała —
Pasałam ja wele zboża
Uczyłam się Matko Boża!

W lecie ulubione były kąpiele w Wiśle i w łachach wiślanych, a w gorące dni cała rzesza dzieci, wysyłana za bydłem, spędzała czas więcej nago, niż w koszuli; tarzały się w piasku lub błocie i znowu myły w wodzie.

Do największych jednak przyjemności pastucha należało mijanie się na koniach. Gdy się goniło bydło na pastwisko lub z pastwiska, jadący na koniach zatrzymywali się w tyle, następnie ruszali z kopyta i pędzili co koń mógł wyskoczyć, próbując, który chybszy.

***

Wielka prostota w wychowaniu, potrawach, obyczajach i w całym sposobie życia wpływała na to, że w czasach normalnych, zwykłych, naród wsiowy był niezwykle zdrowy, zahartowany i odporny na różne niewygody i niedomagania ludzkie. Nie wiedzieli wówczas o takich różnorodnych słabościach, jak teraz, mniej też było wypadków, aby ktoś umierał w sile wieku, jak się to obecnie często trafia; jak się kto odchował, to się już chował.

Już dzieci były bardzo zahartowane. W zimie wśród mrozu i śniegu wybiegały z izby w koszuli i boso: po drzewo, do bydła i za inną posługą. — Pamiętam, gdy jechałem raz w zimie z jednym z sędziów tarnobrzeskich i przejeżdżaliśmy przez Tarnowską Wolę, z chałupy wybiegł chłopiec w koszuli konopnej, boso i bez czapki, przyjrzał się nam i następnie puścił za saniami i biegł z pół kilometra do innego domu, mimo, że dzień był mroźny i droga śniegiem zasłana. Na to zauważył sędzia: »Ten chłopak więcej wart od mojego dziecka, bo gdyby tak moje zrobiło, jużby mu trzeba trumnę robić«.

Tylko ten, co w zimie cały dzień był zajęty poza domem, gdzieś jechał, — ciepło się obuwał. W lecie każdy chodził boso nawet do kościoła i na jarmarki. Idąc do kościoła, nieśli buty w rękach i dopiero przed kościołem się obuwali. Nawet na wesele po większej części szli boso, mówili, że »szkoda drzeć buty w tańcu«.

Odziewali się lekko nawet w czasie mrozów, a w lecie »za końmi« w nocy sypiali w polu na gołej ziemi.

W czasie wesela młody czy stary tańczył tak, że koszula była mokra, jakby ją z wody wyciągnął. Tak zgrzany wychodził nawet w czasie ostrej zimy w koszuli na dwór, żeby się ochłodzić, a bywało też — czego naocznym byłem świadkiem — że dla lepszej ochłody kładł się nawet na ziemi na śniegu i dopiero, gdy za długo leżał, nie dozwalali na to inni z obawy, żeby do ziemi nie przymarzł«. Taki wchodził napowrót do izby weselnej, otrząsł się tylko ze śniegu i zimna, jak koń po wytarzaniu się i dalej się bawił. I nie słychać było, żeby się kto w podobnych razach przeziębił, zakatarzył, dostał zapalenia labo innej choroby.

Albo kobiety prały także zimą przy sadzawce i szły do dnia, żeby przed innemi zdążyć do wody. Nieraz w czasie największego iskrzącego mrozu rozlegał się po wsi odgłos kijanek, — a praczki ubrane były lekko, żeby się mogły dobrze przy robocie uwijać, i klęczały na desce przy wodzie gołemi kolanami. I grzały się przy tej pracy, choć »smaty« kostniały od mrozu pod kijankami i przy wyżymaniu i do domu były przynoszone zmarznięte, jak kamień. Nadto niektóre blisko kilometr dźwigały je do wody i od wody, brnąc po kolana w śniegu, jeśli w nocy usypał, a mężczyźni wpierw drogi nie utorowali.

Pracowali ciężko dniami i nocami, nie było żadnych maszyn ani narzędzi rolniczych, któreby mogły w ciężkiej pracy ulżyć.

Niektórzy, zarówno chłopi, jak i kobiety, odznaczali się potężną budową ciała tak, że w obecnym czasie rzadko się trafi takiej budowy mężczyzna lub kobieta, nadto byli dawniej chłopi, którzy słynęli z nadzwyczajnej siły. Taki siłacz, gdy się czasem w mieście podochocił i rozhulał, to żydzi przed nim tłumami uciekali i policjanci nie śmieli zbliżyć się do niego, ale wszyscy z daleka się trzymali, a jak komu tylko pogroził, to uciekał, co miał sił. Czasem i pół dnia »urzędował« tak po mieście, po wszystkich ulicach Tarnobrzega. Nie miał nawet przy sobie pały, ani nie kłuł nożem, — którym tak często posługują się teraz zwyrodniali nożownicy zarówno po miastach, jak i po wsiach, nie mający siły dawnych ludzi, — wystarczyło zresztą, jak kogo raz ręką pomacał. Tacy mocarze jednak byli w życiu codziennem łagodnych obyczajów i w koleżeństwie bardzo dobrzy, a tylko niebezpiecznie było wchodzić im w drogę, gdy byli podochoceni.

***

Z chorób najwięcej się dawniej trafiały zapalenia, tyfusy, puchliny wodne, bolączki, grasujące i dzisiaj, a nadto kołtuny, ograszki, utrącenia krzyża, dzisiaj coraz mniej znane.

Bardzo rozpowszechnione były wówczas kołtuny, zwijające się zazwyczaj skutkiem jakiejś słabości, bo tak w czasie choroby, jak i po chorobie przestrzegali, żeby się nie czesać, »żeby bolu nie drażnić, boby się mógł sprzeciwić«. Więc już dlatego włosy się kołtuniły. Można powiedzieć, że prawie trzecia część ludzi, zwłaszcza starszych, miała kołtuny, które były znaczne, bo głowa przez nie była większa.

Zwicie się włosów uważali za dobre, »bo ból przez to wychodził na wierzch«. Kołtun musiał być na głowie przez rok i sześć niedziel, a niektóry nosili go i dłużej z obawy, żeby sobie nie zaszkodzić przez zawczesne obcięcie. Po obcięciu owijali go w szmatki i wynosili najczęściej do krzaków nad Wisłę, gdzie go składali w miejscu nieuczęszczanem, żeby spokojnie leżał; w środek kładli parę grajcarów lub kawałek chleba, »żeby go wywianować«, a kto go wyniósł, w powrocie do domu nie miał się oglądać, »żeby się kołtun do niego nie wrócił«, — dzieci zaś były wszędzie surowo upominane, żeby zdybanego kołtuna nie ruszały. Chowali też obcięte kołtuny na strychu za krokwią, i przy zbieraniu starej strzechy można było zawsze kilka kołtunów znaleźć; wtedy je zbierali starannie i wynosili w inne spokojne miejsce.

Zdarzało się jednak, że podrzucali kołtun drugim pode drzwi, »żeby go tam ktoś przelazł i żeby ból w niego wstąpi«”, — a ci, którzy mieli to uczynione, uważali to za wielką zemstę i, przenosząc podrzucony kołtun w spokojne miejsce, żegnali go, żeby im nie szkodził.

Słowem, obchodzili się z kołtunem, jak z czemś żywem i starali się mu dogadzać.

Ograszka, zwana też »trzeciaczką«, była tak rozpowszechniona, że prawie każdy ją przechodził, szczególnie dzieci i młodzi. Chory miewał silne dreszcze, musiał się kłaść i zimno nim trzęsło, choćby był najlepiej nakryty, — poczem przychodziła gorączka. Po takiej zimniączce i rozpaleniu wstawał i robił, był jednak zawsze blady i chciał dużo pić wody. Dreszcze z gorączką ponawiały się o jednej godzinie co trzeci lub co czwarty dzień i według tego ograszkę nazywali »trzeciaczką« i »czwartaczką«. Pochodziła ona z jedzenia zielonych, niedojrzałych owoców, szczawu, picia piwa na głodny żołądek, z przemoknięcia i przeziębienia, z otrzęsienia się i przeciążenia pracą. Niektórzy na te chorobę całkiem się nie leczyli, mówiąc, że sama ustanie, skoro »swoje wytrzęsie«. Dopiero gdy zadługo trwała, rok i dłużej i chorego tak osłabiła, że ledwie się trzymał na nogach, wtenczas zabierali się do kuracji domowemi środkami, herbatą z ziół, albo chininą, która najprędzej w tej chorobie pomagała.

Również bardzo pospolite było dawniej t. zw. »utrącenie«. I tę chorobę prawie każdy przechodził. Dziecko, gdy spadło skądś, a także starszy, gdy potłukł się lub coś ciężkiego siłą dźwignął, — chorował na utrącenie. Mówili, że w takich wypadkach krzyż, czyli dolna część kręgosłupa, kuper, opada, podchodzi w dół. Chory miał gorączkę, febrę i nogi pod nim dygotały. Do takiego chorego wołali zawsze babkę czyli akuszerkę, która go smarowała wódką, zagrzaną z mydłem i tłustością, po całem ciele, a najwięcej w okolicy krzyżów, — kazała też okładać maszczoną kaszą jęczmienną, przytem zaś podnosiła kuper palcem, przez odbytnicę, co było bardzo bolesne, i znajdowała zawsze, że kuper był opadnięty.

Gdy ktoś z inteligencji był słaby, miał wygląd chorowity i zmarł, mówili o nim, że był »utrącony«, ale nie chciał w to wierzyć i leczyć się chłopskim sposobem, wolał umrzeć i umarł.

To były choroby zwyczajne i żadnej trwogi przed nimi nie było. Bali się tylko cholery i przy różnych pogawędkach ze strachem o niej mówili.

Za mojej pamięci grasowała ona w latach 1872 i 1873 w sąsiednich wsiach, najwięcej zaś ludzi wymarło wówczas w Zakrzowie i Nagnajowie. Mówili wtedy, że najlepszym lekarstwem na cholerę jest pić jak najwięcej wódki, być wesołym i nie bać się, bo bojących się najprędzej się czepi. W Nagnajowie prawie wszyscy mieszkańcy wyszli do pobliskiego lasu i nawet bydło wygnali i tam przez jakiś czas siedzieli, wódkę pili i przy muzyce tańczyli, ażeby o tej strasznej cholerze zapomnieć. Doktorowi, który wtenczas objeżdżał wsi, nawiedzone cholerą, zupełnie nie dowierzali i zaleconego przez niego lekarstwa bali się, jak ognia, zęby zacinali i nie chcieli brać do ust, rozpuszczając wieść między sobą, że doktor daje truciznę, żeby cholerę stłumić. Mówili, że kto wypił lekarstwo, to zaraz umarł, a kto się bronił od wypicia lub uciekł przed doktorem, to nieraz ozdrowiał.2

Wielkim utrapieniem były wszy. Owadu tego niepodobna było pozbyć się z głowy, choć nacierali nieraz włosy szarą maścią, posypywali proszkami aptecznemi »na wszy«, skrapiali okowitą i zwyczajnie dwa lub trzy razy do roku, na wielkie święta, zmywali głowę ługiem. Prócz tego prowadzili wojnę z tym owadem zapomocą iskania, bo zresztą grzebieniem ówczesnym o rzadkich zębach nie bardzo dało się go zagarnąć. Iskanie należało do kobiet, a nad jedną osobą przeciągało się nieraz do godziny, przyczem iskany składał głowę na podołku osoby iskającej i zazwyczaj zasypiał.

Do rozmnożenia wszów przyczyniło się to, że nie dbali o codzienne wyczesanie włosów i nosili kołtuny, jak również i to, że służba i dzieci nakrywały się na noc zazwyczaj tem, w czem za dnia chodziły. Toteż odzież wierzchnia, szczególnie kożuchy, były zawsze zawszone, na każdym włosie siedziała wsza. Takie kożuchy wynosili nieraz w zimie na silny mróz i wywieszali do góry włosami, aż wszy zdrętwiałe pospadały, a do reszty strzepywali je jeszcze kijem. Czasem też odzieżą zawszoną nakrywali konie, ażeby wszy przeniosły się na skórę końską. Sługom nie wolno było kłaść na łóżku kamiziel, sukman czy kożuchów, żeby w łóżku wszów nie zapuścić.

***

Przepisy zdrowotne zupełnie nie były dawniej przestrzegane: nikt ich nie wydawał i nie dopilnował i gdy pomór spadł na wieś, jak n. p. cholera, to grasowała straszliwie i ludzie ginęli jak muchy.

O braku wszelkich urządzeń zdrowotnych może świadczyć na przykład to, że w Tarnobrzegu jeszcze koło r. 1890 był wielki bełtog czyli kałuża, zajmująca prawie połowę rynku, a druga mniejsza była pod bożnicą, — w obu gromadziły się odchody ludzkie i zwierzęce, różne odpadki i śmieci z całego miasta, a czyszczone były tylko co kilka lat, gdy przyszło suchsze lato i woda w nich wyschła; wtedy wybierano z nich kilkaset fur szlamu, będącego wybornym nawozem, którym chłopi dzikowscy nawozili swoje pola. Z kałuż tych wiał zawsze smród, ale uważane były za dobrodziejstwo, bo miały dostarczać wody, gdy wybuchł pożar.

Ulice, a zwłaszcza ciasne podwórza żydowskie, zanieczyszczone były odchodami ludzkimi i różnemi odpadkami gnijącemi, co uprzątały wówczas jedynie świnie z Dzikowa i Tarnobrzega, włóczące się samopas po mieście. W Dzikowie gospodarze nie żywili nawet tych świń w domu, ale wyganiali je na cały dzień do miasta i nawet czasem na noc stamtąd ich nie spędzali, — a gdy świnia w ciągu dnia przyszła na obejście, to dostawała tylko kilka batów i napowrót gnali ją do miasta, a gospodarz przykazywał gospodyni: »Żebyś mi jej w domu żreć nie dawała! Niech się do domu nie ciągnie, ma tam w mieście dosyć«. I żywiły się one przeważnie w mieście, wylegując się we wspomnianych kałach.

Dziś śladu niema po tych kałużach i obecnie Tarnobrzeg wygląda stosunkowo schludnie, a to uporządkowanie i oczyszczenie miasta rozpoczęło się na wielką skalę, gdy od r. 1899 do r. 1905 urzędowali w niem jako komisarze rządowi, ś. p. Władysław Gryglewski i dr Antoni Surowiecki zamiast zwierzchności gminnej, która nie mogła się wtedy przez kilka lat utworzyć.

***

Pierwszy szpital w okolicy stanął — za mojej pamięci — w Miechocinie przy samej granicy Tarnobrzega w r. 1864, założony przez hr. Zofję z Zamoyskich Tarnowską i całkowicie jej kosztem utrzymywany. Bywało tam kilkanaście łóżek dla chorych nietylko z dóbr hr. Tarnowskich, bo dostojna fundatorka przyjmowała do szpitala każdego chorego, nie mającego z nikąd pomocy, i w ogóle bardzo wiele czyniła, jak i do dziś dnia czyni dla biednych i nieszczęśliwych, będąc dla nich prawdziwą matką i opiekunką.

W r. 1903 w miejsce dotychczasowego powstał w Tarnobrzegu okazały szpital krajowy pod imieniem założycielki poprzedniego szpitala, wybudowany prawie całkowicie znacznych kosztem hrabiostwa Tarnowskich, którzy — jak tylko zapamiętałem — nie szczędzili nigdy funduszów na różne sprawy społeczne i dobroczynne.3

***

Leczyli się dawniej najwięcej sami swojemi domowemi środkami, szczególniej ziołami, jak: kwiat lipowy, kwiat bzowy, piołun, macierzanka, podbiał, babka, gorczyca i t. d. Zioła te każda gospodyni zbierała najwięcej w maju, suszyła i przechowywała na wypadek słabości. Wstydziła się, jeżeli w razie potrzeby nie miała ziela w domu, — taką nazywali niedbałą i leniuchem.

Jak kto zachorował, to do ostatka omijał doktora, a chodził do znachorów, których nie brak było wtedy po wsiach, a którzy chorób nie leczyli, tylko zażegnywali. Do tych cudownych »lekarzy« szli nieraz kilkanaście i więcej mil, bardzo często do Królestwa Polskiego; a jeden zasięgał nieraz rad i dla innych chorych, którzy się w drogę wybrać nie mogli, przynosząc z sobą ich koszule i mocz.

Pamiętam dobrze, bo już byłem żonaty, — na cały powiat był wtedy jeden lekarz, gdy teraz jest lekarzy kilkunastu i z trudnością mogą obsłużyć wszystkich chorych; wtenczas ten jeden nie miał kogo leczyć i miał się biedno. Jak pomarł, to ksiądz w przemowie nad grobem jego zaznaczył, że w »nędzy pozostawił żonę i dzieci«. A był dobrym lekarzem, nazywał się Babirecki. Sklep z lekarstwami czyli apteka była również jedna, i aptekarz był także niebogaty; teraz jest pięć aptek, a wszystkie mają się bardzo dobrze.

Jeżeli do chorego na wsi przyszedł kiedy lekarz, to zamiast lekarstwa z apteki kazał najczęściej uwarzyć odpowiedniego ziela, które gospodyni miała zasuszone, lub zlecał pijawki, bańki albo upuszczanie krwi.

Upuszczanie krwi było u starych ludzi po prostu nałogiem. Upuszczali sobie trochę krwi corocznie, a dokonywał tego cyrulik, najczęściej żyd, przez nacięcie żyły na ręce. Czasem jednak zdawało się niejednemu, że cyrulik za mało krwi upuścił, — bywało więc, że przyszedłszy do domu, sam sobie więcej upuszczał, »aż odeszła krew czarna, zepsuta od pracy«. Potem taki przeleżał się kilka godzin w łóżku i czuł się — jak powiadał — lekki i ochotny do pracy, »wyszło mu z plec strzykanie«.

Babka moja, która — jak wspomniałem — dożyła prawie 70 lat, co roku, gdy przyszła jesień, narzekała na plecy i w ogóle, że wszystko ją z pracy boli. »Czas przychodzi, kiedy zawsze krew puszczam«, mówiła i szła do cyrulika — żyda.

Jeżeli zachorował ktoś starszy, to mówili, że już ma lata i żaden ratunek już mu nie pomoże, a nawet sam chory mówił, żeby się na doktora i leki nie tracić, bo już mu czas przychodzi, takie przeznaczenie Boskie, że trzeba umierać.

***

Umierali bez trwogi i z nadzwyczajnym spokojem. Gospodarz na przykład, gdy się czuł bliski śmierci, wołał żonę, dzieci, sługi, krewnych i sąsiadów, powiadał, że wnet umrze, żegnał się z nimi, przepraszał, jeżeli co komu zawinił, i prosił sąsiadów i kumów, żeby żonie pomogli wywieźć go na cmentarz. Słowem, wybierał się na tamten świat z takim spokojem, jakby niedługo z tej drogi miał powrócić. Dziś wielu z większym żalem i trwogą wyjeżdżą do Ameryki lub Prus.

Toteż mówił mi raz, zmarły przedwcześnie, a bardzo zdolny i ceniony lekarz śp. Orzechowski, że skon u włościan przedstawia widok bardzo pouczający i utwierdza go w przekonaniu, że inteligencja, niosąca na wieś oświatę, sama od włościan wiele się może nauczyć mądrości życiowej.

Gdy spostrzegli, że chory jest konający, przynosili snop prostej słomy, rozścielali w izbie pod środkowym belkiem i składali na niej chorego. Na słomie było tylko prześcieradło czyli lniana lub konopna płachta, poduszki zaś i wszystko, coby było z piór, było usunięte, żeby chory miał lekkie skonanie, bo na pierzu, według ówczesnego mniemania, mógłby mieć ciężkie.

Ubiór zmarłych był, podobnie jak za życia, cały najczęściej z domowego, konopnego płótna, a składał się z koszuli, gaci, czyli spodni i czapki. Trumnę zbijali z desek sosnowych, które nieraz gospodarz przez długie lata przechowywał, a szczególniej, gdy deski były smolne, to już je na trumnę chowali, bo mówili, że takie w ziemi prędko nie spróchnieją. — Trumna była prosta, biała, czasem malowana sadzami, —na każdej trumnie naznaczony krzyż.

Ciało złożone w trumnie stało do trzeciego dnia w izbie, sieni lub drewutni. Jeżeli umarł bogatszy gospodarz lub gospodyni, to ciało trzymane było w izbie, a najęty dziad siedział przy zmarłym przez dzień i noc, świecąc lampkę lub świece. Z domu wynosili się zwyczajnie wszyscy domownicy do sąsiadów i tam pozostawali aż do dnia pogrzebu.

***

Na pogrzeb spraszały dzieci lub sługi albo sam gospodarz względnie gospodyni po całej wsi dom w dom, a nawet i z sąsiednich wsi krewnych, kumów i znajomych. Dzieci i wogóle młodsi, prosząc na pogrzeb, chwytali nisko za nogi, — kogoby zaś pominięto, to był tem obrażony i rzadko się wydarzyło, żeby na pogrzeb przyszedł.

Wyprowadzenie zwłok odbywało się zaraz z rana. Każdego, kto przyszedł, częstowali kieliszkiem wódki i mało kto wypicia odmówił, a kto lubił wódkę, to wypił więcej. Przed wyruszeniem pogrzebu jeden z gospodarzy, mający lepszy dar mowy, wypowiadał w krótkich i gorliwych słowach tak zwaną egzortę, która słuchaczów wzruszała zwyczajnie do głośnego płaczu. Po pokropieniu trumny wodą święconą ruszał orszak żałobny do kościoła parajialnego, a po odprawieniu zamówionej ceremonji, jak mszy świętej, szedł stamtąd na cmentarz, na miejsce wiecznego spoczynku. Trumnę wieźli na wozie w gnojnicach czyli »leterkach«, w zimie zaś na saniach.

Po pogrzebie najbliższy krewny zmarłego zatrzymywał się gdzieś na drodze i spraszał wszystkich uczestników do domu lub do karczmy na poczęsne, na tak zwaną konselację. Trwała ona czasem do wieczora i wiele na nią wydawali, zwłaszcza u mieszczan, — było tam wiele płaczu, żalu, niemało perswazji i pocieszania, n. p. pozostałej wdowy lub wdowca, a że wódka każdą uroczystość musiała zbrukać, więc i na tej żałobie nieraz dobrze sobie podpili i nawet pobili się.

***

W stosunku do świata nadprzyrodzonego trzymali się chłopi z dawien dawna gromadnie przeróżnych zabobonów, wierzyli w różne duchy, strachy, czary, gusła i zabobony. Każdy prawie musiał przestrzegać starych przesądów i dawać im wiarę, inaczej mieliby go za człowieka złego i przewrotnego.

Koło dróg pełno było krzaków i cierni; więc jak ktoś pijany idąc taką drogą przewrócił się i podarł sobie ubranie, a także poranił ciało, to opowiadał, że djabeł tam siedzi, i on go tam wciągnął, — a drudzy już to miejsce z daleka omijali i mieli za prawdę, że djabeł tam siedzi.

W Dzikowie było kilka miejsc, gdzie miały strachy przebywać, najwięcej miało straszać pod przysiołkiem Podłężem, gdzie po jednej stronie prowadzącej tam ścieżki znajdował się mały lasek, po drugiej łąki moczarowate; po obu stronach tej ścieżki nie brak było cierni, a w poprzek ciągnął się rów głęboki, przez który prowadziła wązka kładka.

Każdy w tem miejscu coś widział, każdego coś straszyło: jeden widział białe króliki, które były niby bardzo oswojone, a złapać się nie dały, i uciekały tak, żeby goniącego je odciągnąć w pole; inny nic nie widział, ale pies, którego miał przy sobie, szczerzył zęby do czegoś i strasznie warczał; innego coś wodziło tak, że błądził po manowcach, nie mogąc trafić tam, gdzie iść zamierzał. — Wszystko to działo się w nocy, — na dniu zaś w południe straszyły południce.

Wspomniana kładka przez rów straszną była dla tych, co wracali z miasta w stanie nietrzeźwym, bo łatwo mogli na niej stracić równowagę i wpaść do rowu. Ale jeden z gospodarzy, który często szedł tamtędy pijany, znalazł na to sposób, bo, nadszedłszy na kładkę, siadał na niej jak na konia i tak okrakiem ją przechodził. Inny jednak znalazł tam śmierć, bo wpadł do rowu pijany i nie mógł się z niego wydobyć, a że była właśnie zawieja śnieżna, więc śnieg go całkiem przysypał i znaleźli go zmarzniętego dopiero po kilku dniach w postaci stojącej z podniesioną do góry ręką, która nad śnieg wystawała.

Wierzyli dawniej, że są ludzie, mający dwa duchy, — że po śmierci takich ludzi jeden duch idzie na tamten świat, a drugi po tym świecie chodzi; — i skoro jeden puścił bajkę, że widział nieboszczyka, to już wszyscy dalej to opowiadali i nie daliby się nikomu przekonać, że to nieprawda. Niejedna wdowa z tego skorzystała, bo gdy została »przy nadziei«, to zegnała to na nieboszczyka, że do niej przychodził, — i drudzy temu wierzyli, — i jeden drugiemu to opowiadał.

O człowieku, któremu się dobrze powodziło, mówili, że »ma djabła«, t. j., że z djabłem trzyma. Tak mówili o przemyślniejszych gospodarzach i rzemieślnikach.

Kobiecie po połogu, dopóki na wywód nie poszła, nie wolno było wychodzić za próg, a zwłaszcza brać wodę ze studni, bo — jak mówili — w takiej studni lęgną się zaraz robaki. I jeżeli w czyjejś studni były robaki (bo studnia była nieczyszczona), to mówili, że jakaś kobieta brała przed wywodem wodę, uważali to za wielka zemstę i grzech.

Jeżeli w drzewie użytym na dom były sęki smolne, idące od rdzenia, co nazwali »świcą«, i drzewo takie przy zmianach w powietrzu wydawało trzask czyli strzelało, mówili, że w domu takim nie szczęści się i śmierć ludzi zabiera. Gdy więc w domu jakimś nie było powodzenia, domownicy nie mieli zdrowia i często wymierali, przypisywali to wszystko owej »świcy« w drzewie, radzili szukać za nią, wyskrobać ją, wyrąbać, przebić gwoździem, bo inaczej w domu się nie odmieni. — Dziś nic sobie z tego nie robią, owszem, drzewa takie uważają za dobre, bo jest smolne,, a smolna część najdłużej wytrzymuje.

Jak kura piała, byli przekonani, że to wróży jakieś nieszczęście w domu. Żeby się od tego uchronić, mieli następujący sposób: łapali kurę, mierzyli nią przestrzeń od stołu do progu i ucinali łeb lub ogon według tego, co na progu wypadło. To w każdym razie wystarczało, ażeby pianie kury uczynić nieszkodliwym. — Ale bywało nieraz, że gospodyni, pragnąc mieć jajka od kury, więc nie chcąc jej zabijać, tak mierzyła, żeby na progu wypadł ogon, — gospodarz zaś, który zazwyczaj kur nie lubił, bo nawóz rozgrzebywały i szkodę w polu robiły, wolał, żeby na progu wypadł łeb, — bo zresztą wtedy jedynie nadarzała się mu sposobność, że mógł mięsa (kurzyny) skosztować.

Nie wolno było »igrać z ogniem«, wywijać nim, a szczególniej pluć na ogień. Gdy chciało się nim bawić dziecko, to je surowo karcili, mówiąc: »Ogieniaszek nie twój braciszek«, to znaczy, nie jest tobie równy.

Gdy złodziej ukradł coś z domu lub z komory, szli zaraz do pierwszego lepszego wróżą lub wróżki i do kradzieży zawsze jeszcze dopłacali, bo ten wróżył i opisywał złodzieja, jak wygląda, i  na tej podstawie było podejrzenie najczęściej na niewinnego, ale kradzież nigdy się w ten sposób nie wykryła.

Gdy kto popadł w nieszczęsny nałóg opilstwa, zganiano na »Ktosia«, że to »uczynił« z zemsty, i kurowano »uczynienie«, »poradzone«.

Dziewczyna, która nie mogła wyjść za mąż, szczególnie za tego, kogo sobie upatrzyła, tak samo udawała się ona albo jej matka do guślarki; ta wyłudzała zawsze za to dobrą zapłatę, a raiła najczęściej podać parobczakowi coś do wypicia lub zjedzenia albo po kryjomu włosów uciąć i u siebie przechowywać, ale wszystko to nic nie pomogło, bo parobczak gdzie indziej się ożenił, a gusła dziewczynie nieraz posłużyły na biedę, bo została matką bez męża.

A już najwięcej w owych czasach była rozpowszechniona wiara w czarownice, które mleko krowom odbierały albo psuły. Która gospodyni lepiej koło krów chodziła, dobrze je żywiła i stąd więcej miała mleka, to już była uważana za czarownicę i znienawidzona od drugich gospodyń; te bały się z nią zachodzić, albo ukradkiem wchodziły z nią w przyjaźń, ażeby im nie szkodziła. Jeżeli na przykład krowa kopała nogą, bo gospodyni nie umiała obchodzić się z nią łagodnie i źle ją doiła, już winną temu była czarownica; jeżeli masło nie dało się prędko zrobić, bo śmietana była licha, zbierana z kilku dni, także winną była czarownica i t. d., — jednem słowem, szczególniej w hodowli krów zabobon jechał na zabobonie.

Na wiosnę, przy pierwszym wypędzaniu krów na pastwisko, kobiety kładły na progu stajni: siekacz, miotłę, palmę święconą w Palmową Niedzielę, ziela święcone w oktawę Bożego Ciała i na Matkę Boską Zielną. Przez to krowy przepędzały i leżało to aż do powrotu krów, żeby przez to znowu przeszły, wracając z pastwiska. Miało to zabezpieczyć krowy przed czarownicami.

Kobiety strzegły się czarownic najwięcej w oktawy Bożego Ciała, bo wtedy one najbardziej wojowały.

Po wsiach, szczególnie na lasach, nie brak było guślarzy i guślarek, dających rady w różnych potrzebach, — a trudnili się tym tacy, którym nie chciało się robić, a lubili wódkę. Najwięcej zaś korzystali z łatwowierności naszych ludzi cygani, którzy podówczas włóczyli się po wsi prawie każdego tygodnia. Gdy do domu weszła cyganka, to nie ustąpiła, aż coś wyłudziła.

Pamiętam, jak raz przyszła do naszego domu i wróżyła, wiele lat będzie kto żył, jakie ma i będzie miał od ludzi prześladowania i t. d., — za to żądała mleka i masła. Ale babka moja zaczęła się spraszać, że krowy z mlekiem ucięły i mleka w domu niema; a cyganka podchwyciła to, mówiąc, że ona wie o tem dobrze, a tylko tak próbowała, i ciągnęła dalej, że mleko krowom czarownica odjęła, ale ona to naprawi, tylko chce za to czarną kurę, bo kura z innym upierzeniem nie będzie skutkowała. Babka spraszała się, że takiej kury nie ma, — ale cyganka twierdziła uparcie, że jest (bo widziała już wpierw kury, jak szła przez podwórze, a że czarna była największa, dlatego czarną chciała). Babka uwierzyła, że cyganka musi wszystko wiedzieć, skoro wie, nawet o kurze, więc po pewnym jeszcze kłopocie zgodziła się złapać jej tę kurę. Wtedy cyganka upomniała, ażeby kury nie żałowała, boby jej porada nie była tak skuteczną, — a następnie zaprowadziła babkę do stajni, dała okruszynę jakiegoś łoju i kazała wetknąć w ściankę tam, gdzie krowa sięga pośladkiem. Gdy to zostało uczynione, oświadczyła, że już trzeciego dnia przybędzie mleko, i żadna czarownica go już nie odbierze.

I poszła cyganka, a babka przez trzy dni kury nie żałowała, — ale gdy po trzech dniach i później żadnego skutku nie było, i krowy jak przedtem, tak i później mleka nie dawały, wtedy dopiero poczęła żałować, mówiąc, że cyganka kurę wykusiła, ale już było nierychło, bo kura już dawno była zjedzona.

Była także w Dzikowie taka guślarka. Wprawdzie miejscowi mało do niej chodzili, bo ją dobrze znali i wiedzieli, co warta, — ale za to z innych wsi ludzie do niej ciągnęli, a nawet furami po nią przyjeżdżali, — a naodwrót, nasi chodzili do guślarzy na obce wsie.

Co do tej guślarki w Dzikowie, była taka wiara w okolicy, że jest na wszystkiem wyznana: pannom wyrabiała tak, że wychodziły za mąż, za kogo chciały; chorych potrafiła wykurować nawet z takich słabości, z jakich żaden doktór nie potrafił; krowy, które nie dawały mleka, umiała naprawiać; nawet na sędziów mogła wpływać tak, że każdy, kto się do niej zwrócił, miał wygrać proces, — jednem słowem, obiecywała każdemu takie szczęście, jakie tylko mieć sobie życzył, choć sama była chudobna.

Raz zmówiła się z jednym gospodarzem, który miał proces, i przyrzekła mu, że proces wygra, bo ona potrafi na sędziego odpowiednio wpłynąć, — tylko chciała, żeby jej chłop dawał wszystkiego, czego zażądała. I tak było. Chłop dał najpierw pieniędzy, potem w ciągu procesu przywoził masło, ser, słoninę, kaszę i t. p., co mu kazała, a wszystko to miał sędzia od niej odbierać i zjadać i proces miał się skończyć pomyślnie. Tymczasem chłop ze wszystkim proces przegrał i pokazało się, że sędzia o niczem nie wiedział, bo ona wszystko brała dla siebie i zjadała. Nawet jej nie skarżył, bo nie chciał więcej do niej dołożyć, a ludzie się z niego wyśmiali, — i na tem się skończyło.

Ale jak mówią, — przyjdzie czas i trafi swój na swego. Przyjechał raz o nią gospodarz ze Stalów, żaląc się, że mu się na obejściu nie wiedzie, i chudoba mu zdycha. Wziął babę ze sobą, ażeby temu zaradziła. Skoro stanęli na miejscu, baba zaczęła obchodzić całe podwórze i wróżyć, jak zwyczajnie guślarka: »Sąsiady — powiada — stoją wam na zdradzie, macie tu zakopaną jakąś padlinę, dobrze ją czuję; dajcie rydla, to ją wyszukam i wykopię«.

Chłop czemprędzej dał rydla, a następnie trop w trop chodził za babą, — bo choć w gusła święcie wierzył, ale chciał naocznie widzieć, co też ona wykopie. Baba zaś chodziła dalej po podwórzu i wąchała, ale gdzie grzebnie rydlem, padliny niema, bo chłop dobrze jej patrzy na ręce. Nareszcie pod stajnią zaczęła kopać większy dołek, aż wykopała do kolan i z rękawa puściła kawałek płuca cielęcego, które przywiozła ze sobą, — ale tym razem jakoś się jej nie udało, bo chłop to spostrzegł. Upuściwszy ten kawałek, tarmosiła go rydlem i nogami, a następnie nibyto wykopała i, pokazując go chłopu, rzecze: »Widzicie, mówiłam, że macie zakopaną padlinę«.

Ale chłop już temu wiary nie dał, tylko wręcz odparł: »To wyście to przecie upuścili«; a że baba upierała się przy swoim, więc wszczęła się sprzeczka: chłop mówił swoje, a baba swoje. W końcu chłopa rozzłościło, że baba mu w żywe oczy zaprzecza, złapał pałę, zaparł wrota, i babę tak przetrzepał, że jak się za wrota wydarła, to już nie czekała na wóz, ale piechotą do domu się dowlokła. Później długo na plecy narzekała, mówiąc, »że się gdzieś potłukła«.

Powyższe zdarzenie opisałem nie tylko dlatego, że dawniej ludzie byli tacy zabobonni i łatwowierni, ale więcej dla nauki, bo i w dzisiejszych czasach nie brak jeszcze guślarzy i ludzi nieoświeconych, dających się oszukiwać. Niechże nikt w żadne czary i gusła nie wierzy, bo to i niemądrze, i obraza Boska.

Sam na przykład we własnem gospodarstwie przekonałem się, dlaczego dawniej mleka nie było, a co ongiś było przypisywane czarownicom, że je krowom odbierają. Dopóki się koło krów chodziło po dawnemu i żywiło się je tylko czystą karmą ze zboża, to krowy ledwo żyły i mleka brak było, tak że nieraz cztery krowy tyle mleka nie dały, żeby w domu — jak to mówią — do barszczu wystarczyło. Dzisiaj zaś mam tylko jedną krowę, ale dobrze ją żywię sieczką z otrębami, burakami i ziemniakami, a przytem koniczyną, toteż mam mleka tyle, że w domu go nie pragnę i jeszcze zbywające odsprzedaję.

***

Praktyki religijne były dawniej bardzo ściśle przestrzegane, posty na przykład były tak zachowywane, że cały rok w piątki i soboty nawet z mlekiem nie wolno było jeść, — a gdy nadszedł czas wielkiego postu, od środy Popielcowej do Wielkiej niedzieli nabiału przez cały czas zupełnie nie używali, a strawę maścili tylko olejem. Nawet przed małemi dziećmi chowali serwatkę, żeby się jej nie napiły i postu nie złamały. Kogo by zaś dojrzeli, że w dni postne jadł z nabiałem albo co gorsza z mięsem, ten był wytykany palcami jako heretyk i był znienawidzony.

Po domach wieczorami i nadedniem rozlegały się pieśni pobożne i godzinki.

Dawali też nieskąpe ofiary. Jeżeli gospodarz miał od krowy pierwsze cielę, to za żadne pieniądze go nie sprzedał ani sam na swoją potrzebę nie zużył, ale zaniósł do księdza i dał na ofiarę.

W jesieni po zbiorach jeździł ksiądz z parafji »po petycie«, zbierał snopki. Z każdego domu dostawał mniej więcej dwa snopki nie młócone; była to ofiara dobrowolna. Osobno jeździł wtedy organista i zbierał snopki dla siebie; a po gminach najbliższych jeździł też braciszek od księży Dominikanów z Tarnobrzega. — Po Bożem Narodzeniu zaś do Gromnic chodził ksiądz z organistą po kolędzie. Gdyby wtedy czyjś dom ominął, nie odwiedził go, uważali to za hańbę dla tego domu, znaczyło to, że mieszka w nim jakiś zatwardziały grzesznik: pijak, złodziej, cudzołożnik i t. p. W niektórych domach przyjmowali księdza przekąską, a w każdym dawali mu jako kolędę mniej więcej reńskiego, albo też  garniec jakiego zboża, kaszę, kiełbasę, jajka i t. p. Tak po petycie, jak po kolędzie jeździli wikarjusze z parafji, i to był ich dochód.

Prócz tego jeszcze dwa razy w roku obchodził wieś organista: przed Bożym Narodzeniem »z kolędą« czyli opłatkami i przed Wielkanocą »po spisnem«, t. j., spisywał w każdym domu, ile osób należy do spowiedzi wielkanocnej i zostawiał im kartki, które miały służyć do kontroli, czy wszyscy obowiązani spowiedź wielkanocną odbyli. Tak za opłatki jak za kartki płacono organiście 20–30 cnt. albo też dawano coś z domu, n. p. kaszę, jajka, kiełbasę i t. p.

Księży miał lud w wielkiem poszanowaniu, uważając ich za wybrańców Bożych, za święte już na tym świecie osoby i zwracał się do nich z zupełnem zaufaniem.

Dopiero, gdy począł się polityczny ruch ludowy, stosunek ten zmienił się nieco, ale obecnie znowu się poprawia, dzięki gorliwej działalności zwłaszcza młodszego duchowieństwa, podejmującego poza obowiązkami kościelnemi pracę społeczną między ludem.

Życie religijne mieszkańców Dzikowa skupiało się głównie w pobliskim kościele OO. Dominikanów w Tarnobrzegu, gdzie w wielkim ołtarzu znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej Dzikowskiej, koronowany wśród wielkich uroczystości w r. 1904. W klasztorze tarnobrzeskim bywało zawsze za mojej pamięci po 2–3 księży, odbywały się piękne nabożeństwa i uroczystości, i było wielkie przywiązanie wśród okolicznej ludności do kościoła klasztornego. Kościołem parafjalnym dla Dzikowa, podobnie jak dla Tarnobrzega, był kościół w Miechocinie, oddalony o dwa kilometry.

W ostatnich czasach były starania o utworzenie parafji w Tarnobrzegu i wreszcie po wojnie światowej w r. 1922 na obszarze dotychczasowej wielkiej parafji miechocińskiej utworzone zostały 4 osobne parafje: w Miechocinie, Tarnobrzegu, Chmielowie, Tarnowskiej Woli. Przy dawnej parafji miechocińskiej pozostały wsie: Kajmów, Machów, Ocice, Nagnajów, Siedliszczany. Do parafji tarnobrzeskiej włączono wsie: Dzików, Mokrzyszów, Stale, i parajię tę otrzymali OO. Dominikanie, a pierwszym proboszczem został O. Bruno Janiewski. Parafje w Chmielowie i Tarnowskiej Woli obejmują po 3 wsie i w parafjach tych rozpoczęła się budowa nowych kościołów.

***

Odbywali dawniej dalekie pielgrzymki, bo aż na Kalwarię Zebrzydowską 25 mil, do Częstochowy 30 mil i innych sławnych miejsc odpustowych.

Wielkie odpusty bywały też w Tarnobrzegu w klasztorze OO. Dominikanów, największe były tu na Zielone Świątki, a zwłaszcza na Siewną, 8 września. Przybywały wtedy do klasztoru liczne kompanje z powiatu naszego, mieleckiego i kolbuszowskiego, a także z Królestwa Polskiego, skąd dużo przechodziło granicę potajemnie »na ucieczkę«. Pątnicy nocowali w klasztorze na korytarzach, w Tarnobrzegu po domach katolickich, w Miechocinie, a najwięcej w Dzikowie, gdzie u każdego gospodarza nocowało przeciętnie po 100 ludzi w stodołach i szopach. Poblizcy przyjeżdżali na dzień odpustu furami.

Największe jednak odpusty odbywały się w Leżajsku, gdzie jest klasztor OO. Bernardynów z cudownym obrazem Najśw. Marji Panny. Największe bywały tam na św. Antoniego w czerwcu, na św. Franciszka w październiku, na matkę Boską Zielną, Siewną, Różańcową i na Zielone Świątki.

Ludzie od nas udający się na odpust do Leżajska, odległego stąd o 9 mil, gromadzili się najpierw w oznaczonym dniu w Krządce, gdzie był głośny przewodnik, który prowadził kompanję do Leżajska, zbierały się tam kompanje, wynoszące od 500–600 ludzi, z przewagą kobiet i dziewcząt dorosłych.

Przewodnik miał nad kompanją cały zarząd, był nad nią lepszym opiekunem, niż wójt w gminie. Przestrzegał porządku w kompanji, żeby się komu co złego nie stało, żeby nie zaginął; — za porządek i całość kompanji odpowiadał przed opinją ogółu.

W kompanji wszyscy nawzajem nazywali się »braćmi« i »siostrami«, a przewodnika zawsze mianowali »bratem« i później, gdziekolwiek się z nim zeszli.

Jeżeli w kompanji zaszło coś złego, n. p. ktoś zaginął wskutek zabójstwa, uważali to za ciężki grzech i — jak wtedy mówili — cała kompanja szła w rozsypkę i na tułaczkę przez rok i sześć niedziel. Nie wolno było nikomu z takiej kompanji wracać wcześniej do domu, nawet matce do małych dzieci. Taką pokutę naznaczał ksiądz, albo nawet sami dobrowolnie szli na tułaczkę. Pamiętam też, jak jeszcze za życia babki zgłaszali się do nas na nocleg tacy, co opowiadali, że są już na tułaczce już tyle a tyle czasu z powodu jakiegoś wypadku w kompanji odpustowej.

Przodem przed kompanją szło kilku mężczyzn i z tyłu też, — ci pilnowali, żeby uczestnicy nie wybiegali naprzód i nie zostawali za kompanją, żeby nie było wypadku, żeby kto w drodze nie zaginął.

Przewodnik zawodził śpiewy nabożne, więc musiał mieć dobry głos. Dobierał do siebie najlepsze śpiewaczki i śpiewaków. Śpiew był przez całą drogę i czynił drogę lekką, jedną strofę śpiewali mężczyźni, drugą kobiety. Pieśni było dużo, były osobne książki z pieśniami »kantyczki«. Rano wychodząc, śpiewali »Kiedy ranne wstają zorze«, wieczór »Wszystkie nasze dzienne sprawy«, w drodze: »Bądź pozdrowiona Panienko Marjo«, »Idźmy, tulmy się jak dziatki, do serca Marji Matki«, »Kto się w opiekę«, »Boże w dobroci nigdy nie przebrany«, »Do Ciebie Panie pokornie wołamy« i wiele innych. W ciągu całej drogi i na noclegach nie było przerwy w śpiewie, a coraz były inne. Śpiewali też Różaniec.

Kompanja szła wolno za traktem, przestrzegali porządku w śpiewie, więc śpiew był ładny i cały pochód był piękny i wdzięczny. Ze wsi wychodzili ludzie, żeby się temu przyjrzeć, przysłuchać pieśniom i spragnionym chętnie podawali wodę i mleko.

Szło się tak od nas do Leżajska dwa dni, pierwszy nocleg wypadał w Łętowni, gdzie nocowało się u gospodarzy po stodołach. Żywność każdy miał z sobą, do karczem wstęp był wzbroniony, w dni postne przestrzegali najściślej postu.

Niedaleko Leżajska pod kaplicą przewodnik miał przemowę do kompanji. Przemawiał z pagórka, kompanja otaczała go, słuchali go jak księdza i odmawiali pacierze na intencje naznaczone przez niego.

Pod samym Leżajskiem, w odległości może jednego kilometra, kompanja zawsze się zatrzymywała, przewodnik zbierał składkę po kilka centów i zanosił ją do klasztoru, — wychodził za to ksiądz, kropił zgromadzonych święconą wodą, miał przemowę i prowadził kompanję uroczyście do kościoła.

Gromadziły się wtedy w Leżajsku na odpustach ogromne rzesze narodu z Galicji i Królestwa Polskiego. Pątnicy brali udział w nabożeństwach, słuchali kazań, które odbywały się pod gołem niebem, i przystępowali do spowiedzi i komunji św.. Dawali też ofiary na msze św., a szczególnie drobne ofiary do skarbonek kościelnych i jałmużnę dziadom. Toteż wielka skarbonka przed świętym Franciszkiem objętości może ½ korca bywała całkiem wypełniana drobną monetą, dużo pieniędzy leżało na wierzchu.

Nocleg w Leżajsku był utrudniony. Wielka liczba pątników przepędzała noc w zbitej masie na korytarzach klasztornych, inni nocowali po domach mieszczańskich, na strychach, gdzie nawet słomy nie było i płacili za nocleg 5–10 centów.

Nazad wracali nie w kompanjach, ale w większych lub mniejszych gromadach. Każdy chciał jak najprędzej stanąć w domu, więc szedł na krótsze drogi, nie trzymając się traktu, za tymi, co znali mniej uczęszczane dróżki i ścieżki przez pola i lasy.

Na odpustach w Leżajsku bywałem za młodych lat, najpierw pod wspomnianym przewodnikiem z Krządki, następnie sam parokrotnie prowadziłem kompanje z Dzikowa i wsi okolicznych. Kompanje te wychodziły z naszego klasztoru OO. Dominikanów.

Bywałem też na mniejszych odpustach w Radomyślu nad Sanem na Pocieszenie razem z babką. Babka była tam znana, więc miewaliśmy nocleg wygodny w rynku n-er 11 u jednego murarza, który nas przyjmował jak najbliższych krewnych, za co później wywdzięczaliśmy się, gdy oni przychodzili na odpust do Dzikowa. Znał babkę i proboszcz tamtejszy i witał przy spotkaniu.

***

Co do moralności, to dawniej obok takich wad, jak pijaństwo, były także dobre obyczaje i cnoty, które dziś, niestety, zaginęły. Na przykład kara aresztu była dawniej dla ludzi hańbiącą i bardziej się jej wstydzili niż kary cielesnej. Jak kto siedział w areszcie za jakie przewinienie, to mu to długo wspominali, zwłaszcza przy jakichkolwiek zwadach wołali na niego: »ty hereśtańcie!« lub »ty hereśtantko!«; a jak kto był aresztem więcej razy karany, to porządniejsi gospodarze i gospodynie mieli to sobie za ujmę honoru wchodzić z takim w koleżeństwo lub nawet mówić z nim, i bratanie się z takim wytykali zaraz palcem.

Rozpustę w wysokim stopniu potępiali, — a jeżeli się trafiło, że panna lub wdowa powiła nieślubne dziecko, to żeby była nawet gospodarska córka lub gospodyni, nikt ze wsi nie poszedł w kumy, żeby to dziecko ochrzcić, tylko dziadów proszalnych do chrztu z niem wysyłali, a matkę nieślubnego dziecka nazywali »przeskoczką«, że przestąpiła przykazanie Boże. I rzadko się trafiło, żeby taka wyszła za mąż; wskazywali ją zawsze palcem i splamiona była do śmierci.

A dziś wkrada się na wsi w zatrważający sposób rozpusta, której w pierwszym rzędzie ulega młodzież, wyjeżdżająca za zarobkiem i nie mająca poza domem żadnej nad sobą opieki. Nadto szerzy się palenie tytoniu i nie ustaje pijaństwo, niszczące ludzi od dawna i zatruwające krew z pokolenia na pokolenie.

Nic więc dziwnego, że obecnie ludzie coraz słabsi, nędzniejsi, że coraz mniej odporni na przeróżne choroby i giną przedwcześnie. To jednak najgorsze, że sami się do złego najczęściej nie poczuwają, ale na Pana Boga tylko składają swoje niedomagania, biedy i nieszczęścia. Nie chcą zrozumieć tego, czego uczy religja święta, że nie Pan Bóg winien złemu, jakie się szerzy, bo On wyposażył człowieka do dobrego życia i dał mu wolną wolę, — a ludzie sami przez życie niemoralne, nieoświecanie swoich umysłów i przestępowanie przykazań bożych ściągają na się choroby i różne nieszczęścia.

Więc najważniejszą i najpilniejszą rzeczą obecnie jest tłumić złe, jakie się krzewi, i poprawiać obyczaje tak, żeby razem z postępem na różnych polach szedł też wzrost moralności u ogółu ludności.


1 Książkowa nazwa tego ptaka jest remiz. Należy do wróblowatych, podobny do sikory, tylko mniejszy.

2 W końcu roku 1872 i w lecie 1873 zmarło na cholerę w parafji miechocińskiej 177 osób. W tym samym czasie zmarło na ospę 236 osób, przeważnie dzieci. — Ogółem liczba zmarłych w parafji w r. 1873 wynosiła 815, urodzonych 512, więc tych ostatnich o 303 mniej. — Kronika parafji miechocińskiej.

3 W przedsionku tego szpitala wmurowana jest tablica pamiątkowa z następującym napisem:
„Na podziękowanie Bogu za wyzdrowienie matki Zofji z Zamoyskich Tarnowskiej syn Zdzisław Tarnowski dla ubogich chorych ten szpital zbudował i na użytek kraju oddał 1903 r.”
Szpital mieści w sobie 32 miejsca etatowe, przeciętnie jednak bywa w nim 40–50 chorych. Ma dwu stałych lekarzy, 7 zakonnic pielęgniarek.